Egzystencjalizm na marginesie

Suche trawy - Andrzej Brycht

Niełatwo jest dzisiaj zdobyć tę książeczkę. Mały nakład, nigdy nie wznowiona a osoba autora nie wzbudza obecnie cieplejszych uczuć. A pomyśleć, że był pierwszym laureatem Nagrody Kościelskich...

 

Andrzej Brycht to typowy pisarz-naturszczyk, miał językowy słuch, ale zupełnie nie wiedział jak go wykorzystać. Dlatego po okresie fabularyzowania własnych przeżyć (w uproszczeniu) stał się pupilkiem peerelowskiej władzy piszącym "Raport z Monachium". Potem po opuszczeniu kraju, kiedy zdecydował się na emigrację pisarsko było tylko gorzej. Nie zamierzam jednak rozwodzić się nad postacią tego pisarza. Na pewno mam do niego ambiwalentny stosunek.

 

Chciałbym natomiast wspomnieć o "Suchych trawach", niewielkim rozmiarowo debiutanckim tomiku opowiadań wydanym w 1961 roku, kiedy Marek Hłasko już dawno był na emigracji. Jednak styl autora "Pierwszego kroku w chmurach" wyraźnie się nad tymi tekstami unosi. A w temacie prozatorskim "margines społeczny", temacie tak popularnym w tamtych latach, są te opowiadanka od opowiadań Hłaski nawet lepsze. Dają po głowie i nieraz majchrem pod żebra. Jak w historii inteligentnego rzezimieszka Balbiny, napisanej modnym monologiem wypowiedzianym ("Upadek" Camusa).

 

Są to historyjki niedługie, ale niesamowicie skondensowane, w których pojawiają się wyraziste postaci i prawdziwe lumpenproletariackie emocje. Miejscem akcji są przede wszystkim złe dzielnice Łodzi (w tym Bałuty, gdzie dorastał autor), ale kartograficzne informacje nie są tutaj najważniejsze. Chodzi o pokazanie postaw uniwersalnych, pokazanie, że zwykły lump może mówić jakby się naczytał Sartre'a, ale też o przemycenie atmosfery życia półświatka, co Brychtowi wyszło bardzo dobrze (przede wszystkim dzięki wrażliwemu literackiemu słuchowi).

 

W kwestii opowiadań Brychta chciałbym jeszcze przy okazji (bo inna może się nie zdarzyć) napisać o opowiadaniu pt. "Kora", którego w tym tomie wprawdzie nie ma, ale znalazło swoje miejsce w wyborze opowiadań "Marzenia" z 1971 roku. Jest to krótka (jak to u Brychta) historyjka o człowieku, który przyszedł do weterynarza uśpić swojego ukochanego psa. To jedno z najlepszych opowiadań jakie czytałem w życiu.